23 sierpnia 2019

Zamknięcie

Nadszedł ten dzień, w którym czas się pożegnać. Długo mogłabym wymieniać osoby, dzięki którym ten blog istnieje, ale każda z nich doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Postanowiłam, że nie będę tego przedłużać, jednak kilka rzeczy napisać muszę.

Chciałabym podziękować każdemu administratorowi, każdej osobie, która pomagała w tworzeniu zakładek, grafik i discorda, każdemu, kto polecał WSO innym osobom, ale – co najważniejsze – chciałabym podziękować każdemu członkowi, bez wyjątków, ponieważ to właśnie członkowie sprawiali, że Wataha Smoczego Ostrza była najwspanialszą wilczą rodziną, do której kiedykolwiek miałam przyjemność należeć.
Chciałabym podziękować za 3820 postów, które zostały opublikowane na tej stronie, za dziesiątki (jak nie więcej) wilków, za setki wspaniałych wiadomości, za noce, które zarywałam, żeby nadrobić administratorskie sprawy, za to, że od 22 marca 2015 roku ten blog jest częścią mojego życia. Muszę też przyznać, że nic nie napawało mnie większą dumą jak wiadomości, w których gratulowano mi i dziękowano za WSO.
Wierzę, że wiele osób pokochało przez ten blog pisanie i nawiązało znajomości, które będą się ciągnąć jeszcze przez długi czas.

Na koniec chciałabym też przeprosić wszystkie osoby, które pokochały ten blog tak jak ja i które nie chciały, aby go zamykać. Niestety WSO od jakiegoś czasu upada i uważam, że jego czas już minął. Dlatego właśnie ogłaszam, że

Wataha Smoczego Ostrza zostaje oficjalnie zamknięta.

Nigdy też nie zostanie ponownie otwarta, lecz dopóki nie będzie to stanowić żadnego problemu, strona pozostanie widoczna dla wszystkich – usunięty zostanie jednak chat, a posty nie pojawią się już nigdy. Discord zostanie jednak wciąż aktywny i w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie, aby wszyscy członkowie i przyjaciele WSO nadal mogli ze sobą pisać.
Prosiłabym, aby wszelki kontakt ze mną odbywał się teraz przez discorda, ponieważ zapewne zrezygnuję z wchodzenia na inne konta.

Dziękuję za trwającą ponad cztery lata przygodę. 

Główna administratorka Watahy Smoczego Ostrza – Ktosicek,
czyli alfy: Taravia, Kesame oraz Airov.

Od Ktosicka

Obudziły ją ciepłe promienie słońca prześlizgujące się po jej futrze. Drobinki kurzu unosiły się lekko w powietrzu, spokojne i niczym nie poruszone, dlatego też wilczyca odniosła wrażenie, że wszystko stoi w miejscu. Jeszcze przez chwilę leżała na grzbiecie, wpatrzona w malutkie, rozświetlone kuleczki, aż w końcu zerwała się na równe łapy i wyszła z jaskini, mącąc przy tym stęchłe powietrze.
Nic, naprawdę nic nie zapowiadało tego, co już niebawem miało się stać. No, może i były jakieś wskazówki, ale ona nie przejmowała się nimi zbytnio, bo jej optymistyczna natura kazała patrzeć w przyszłość z szerokim uśmiechem. Zresztą... nawet jeśli, to przecież nic aż tak wielkiego. Dlaczego wszyscy wydawali się spięci tym, co miało nadejść? A może tak naprawdę nie zdawali sobie z tego sprawy? No bo przecież kto spodziewa się, że jego dotychczasowe życie legnie w gruzach?
Potrząsnęła łbem, jej futro zafalowało, a impet tego ruchu sprawił, że zatoczyła się  i usiadła na zadzie, ledwo odnajdując w sobie siły, żeby nie runąć pyskiem na ziemię. Klapnęła językiem i omiotła ognistym spojrzeniem rozciągający się przed nią teren, jakby w całości należał do niej. Wokół jej łap tańczyły płomienie.
– Cześć, In – mruknął jakiś chrapliwy głos, a ona nie musiała się odwracać, aby wiedzieć kto to. Już od pewnego czasu czuła jego zapach, a on nie robił nic, aby go ukryć.
– Siemka, tatku. 
Skrzywił się lekko, ale nic nie odpowiedział. Usiadł obok niej, zgarbiony, zamyślony. Nie mieli dużo do roboty; jedyne, co zaplanowali, to ten krótki spacer. Nigdzie im się nie spieszyło, humory też mieli nie najgorsze, więc przeciągali moment, w którym ten ostatni raz przyjdzie im się pożegnać.
Kwiaty przygotowała już wcześniej, różnokolorowe, bo dobrze pamiętała, że Hesher je lubił. Postanowiła, że dla mamy zapali jeden ognisty, taki, który będzie płonął jeszcze przez długi, długi czas, możliwe, że do jej własnej śmierci. 
Harbinger uniósł brwi w niemym pytaniu, a ona przez moment wpatrywała się w niego uparcie, jakby przed podaniem odpowiedzi przypomniała mu, że przy tej ostatniej okazji ma się uśmiechnąć, dla nich. Ona przywdziewała uśmiech już od rana – taki, jaki najbardziej do niej pasował: szeroki, nieco szalony, który widać było nawet w jej płomiennych ślepiach. Basior znów posłał jej to spojrzenie, które pytało: Idziemy?
Ostatni głęboki wdech. 
Idziemy.
Drzemiący w jej żyłach ogień buchnął na cały świat.

❉ ❉ ❉

Inverness od dawna wiedział, że jest na tym świecie sam. Nie chodziło tu jednak o to, że wokół nie ma ani jednej duszy – bo są, należy w końcu do watahy – lecz o to, że nikt go tak naprawdę nie kocha. Od szczeniaka darzył rodzinkę ciepłym uczuciem, jednak nic to nie dało, bowiem nadal czuł się odrzucony, jakby od zawsze był gdzieś z boku, jakby omijało go to wszystko, czego pragnął z ich strony. I właśnie teraz, siedząc wśród gałęzi i liści, wśród pięknie pachnących pąków kwiatów, rozmyślał o tym, jak bardzo chciałby mieć przy sobie pewnego basiora, którego futro było jednocześnie czarne i tęczowe, i którego nie widział już parę ładnych lat.
Przymknął oczy i wypełnił płuca słodkim zapachem kwiatów, które na pewno spodobałyby się Crendanowi. Z jego gardła wydobył się niski pomruk, ni to parsknięcie, ni mruknięcie. Wyglądał na znużonego całym zamieszaniem, które rozgrywało się wśród członków watahy już od jakiegoś czasu; wilki szeptały do siebie – z niedowierzaniem, a może i lekkim przestrachem – o rzekomym zamknięciu WSO i choć Inverness udawał niewzruszonego, tak naprawdę zabolało go to, że być może straci wszystko, co do tej pory miał.
Uchylił prawą powiekę w momencie, w którym parka truchtająca obok jego drzewa nagle ucichła, a w powietrzu rozniósł się zapach krwi i Airova. Inverness nie ruszał się, aby nie zwracać na siebie uwagi, choć dobrze wiedział, że i tak jego zapach już dawno go ujawnił. Przyjrzał się brnącemu przed siebie alfie, podziwiając jego wyćwiczone, pewne siebie ruchy. Nie wiedział, co lub kogo zabił basior, lecz metaliczna woń czyjejś posoki tworzyła namacalną wręcz chmurę wokół niego; Inverness czuł również niewyobrażalne napięcie, gniew, ze wszystkich sił tłumiony pod skórą, jakby alfa bał się, że gdy tylko pozwoli mu wyjść na powierzchnię, zabije jeszcze kogoś.
Przez myśl przeszło mu, że chociaż podziwiał aktualnego alfę i darzył go sporym szacunkiem, nigdy nie udało mu się nawiązać z nim bliższej relacji. Trochę tego żałował. Może dlatego nie mógł teraz oderwać wzroku od niego i wilków, które usuwały mu się z drogi.
Czarne niczym bezgwiezdna noc futro basiora znów przywiodło mu na myśl Crendana, za którym tęsknił przez każdą sekundę swojego życia i o którym nie wiedział już nic.
Ciekawe, jakby teraz wyglądał? Jakby się zachował? Rozpoznałby go?
Inverness westchnął głucho i z wątpliwą gracją zeskoczył z drzewa, a potem ruszył za alfą, tylko po to, aby powiedzieć mu, że niezależnie od jego decyzji wie, że nie ma innego wyjścia.
Może chciał ostatni raz z nim porozmawiać, może był też odrobinę ciekawy, dlaczego jego futro było umorusane we krwi. Może chciał sprawdzić, czy alfa w ogóle będzie wiedział, że istnieje.
Szedł krętą ścieżką przed siebie, jego futro mieniło się w blasku popołudniowego słońca, a obok niego tętniło życie.

❉ ❉ ❉

Ze snu wyrwały go koszmary, głębokie, ciemne, oplatające go całego i spychające w dół jego świadomość. Widział obrazy, których widzieć nie chciał; wspomnienia, o których tak bardzo pragnął zapomnieć, lecz których zapomnieć się nie odważył. Jeszcze przez długi czas po przebudzeniu cały się trząsł.
Naprawdę nie chciał kończyć tego, co przed latami zaczęła Taravia. Siedział teraz na jednym ze skalnych wzniesień i omiatał wzrokiem góry, które dziedziczyły imiona władców. Jedna z nich nosiła nawet jego imię, co teraz wzbudzało w nim smutek. Miał świadomość, że zawiódł – Kesame pokładała w nim swoje nadzieje, a on pozwolił, by WSO, jego rodzina, powoli się rozpadała. Od wielu dni zadawał sobie pytanie, czy mógł temu zapobiec, a odpowiedź za każdym razem bolała równie mocno.
Słońce powoli chyliło się ku horyzontowi, on wdychał słodki zapach kwiatów rosnących gdzieś obok, a świat napierał na niego i jego zmysły, siejąc mu mętlik w głowie. Pomimo bólu pod czaszką cieszył się, że coś nie pozwala mu myśleć.
A mimo to wciąż widział obrazy swoich rodziców i braci, rozmazane, jakby ukryte we mgle. I Kesame, Roki, Harbingera, Fasolę; wszyscy wirowali wokół niego, półprzeźroczyści, niczym duchy przeszłości szepczące gdzieś nad jego uchem. Warknął i zacisnął powieki, potrząsnął łbem, trochę tak, jak gdyby mógł tym ruchem otrzepać się ze wszystkiego, co nagromadziło się w nim przez lata. Siedział tak jeszcze długo, naprawdę długo, zamknięty w swoim świecie, gdzie kolory mieszały się z zapachami, a kształty miały smak, bo bał się, że gdy tylko otworzy ślepia, będzie musiał wyjść i spojrzeć tym wszystkim wilkom w oczy. Od dawna nie czuł takiego strachu; paraliżował całe jego ciało, zaciskał na nim swoje obleśne łapska i nie pozwalał mu na nic.
Do Centrum dotarł dopiero na drugi dzień. Widział tłum – już nie tak wielki, jak kiedyś – i kiedy przemawiał, strach wepchnął głęboko w głąb siebie.
Airov nie był tym, który założył WSO. Nie był tym, który rządził w latach świetności tej watahy. Nie był nawet prawdziwym dziedzicem. I wiedział, choć wiedza ta parzyła jego duszę, że będzie tym, który to wszystko zakończy. 

20 sierpnia 2019

Od Paina

Spacerowałem właśnie po terenach watahy. Robiłem to często, ba, nawet i bardzo często. Ale tym razem robiłem to po raz ostatni. Idę szukać swojego miejsca w świecie. Znaczy... chyba. W ciągu ostatnich kilka dni zaginęły trzy osoby i to bardzo mnie niepokoiło. Albo cieszyło...? Ogólnie rzecz biorąc, to czułem się dziwnie. Chciałem odlecieć. Usnąć i nie wstawać. Zabić się. W głowie kotłowały mi się czarne scenariusze mojego rzekomego samobójstwa. Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Przecież już było dobrze, wreszcie czułem się jak u siebie w domu. A teraz? Teraz mam wrażenie, że zmarnowałem 5 lat swojego życia. 5 lat spędzone w tej watasze. Jakieś cholerstwo uczepiło się mojej psychiki. Bardzo kruchej psychiki. Osobiście poznałem tu 3 osoby. Najpierw była Akatala. Ojeju, do dziś mrozi mi krew w żyłach. Dokładnie oglądałem wszystkie jej kości, próbując nie wyjść na zboczeńca. Była fascynująca, ale dziwna. Bardzo dziwna. Później poznałem HG. No tak, "poznałem". Znam jego historię, w końcu cierpliwie odpowiadał na większość moich pytań, ale prawda jest taka, że jego samego, jako osoby, nie znam w ogóle. Nie potrafię go pojąć. Też jest dziwny, inny. To już wiem, po kim Akatala była jaka była. Na koniec spotkałem Dakudię. Wiem o niej tak nie wiele... Chciałbym ją poznać, ale nawet nie dam sobie szansy. Jestem paskudny.
To, że odchodzę, zostaje przesądzone. Chciałbym pożegnać wszystkie te mniej i bardziej przyjazne twarze, które widywałem codziennie. Albo chciałbym w ogóle nie odchodzić. Ale już mówiłem, jestem paskudny i wszystko robię tak, żeby później było na co narzekać.
Nie zdaje sobie sprawy z tego, że właśnie opuszczam swój "dom". Idę przed siebie zostawiając w tyle to ponure bagno. Aż trudno uwierzyć, że "to ponure bagno" było miejscem, które kochałem. Ajć, czułem się tu tak bezpiecznie. Cholera, Pain, przestań myśleć o tym, co było. Zastanów się, co będzie. Idę dalej. Mijam znajome mi wzgórza, lasy, doliny. Przystaję na chwilę, by po raz ostatni napić się ze strumyka. Mojego ulubionego strumyka. Dobra, nie wspominajmy o tym. To boli. Ruszajmy dalej. Intuicja podpowiada, że powoli wychodzę ze strefy komfortu. Przedzieram się przez gęste chaszcze, wyłażę z nich i zastygam w niepokoju. Tu kończy się las. Tu kończy się dom. Dalej jest tylko nieznane. Cholera, nie sądziłem, że to będzie takie trudne. Niepewnie stawiam pierwszy krok na obcej mi ziemi. Nie powinniśmy się przywiązywać do miejsc. I nie powinniśmy od nich odchodzić. Patrzę przed siebie, patrzę za siebie. Towarzyszy mi strach. Przerażenie. Jakby opętał mnie tabun demonów, które nieustannie mnie prześladują. Z przerażenia zamykam oczy i biegnie przed siebie. To głupie, nigdy tak nie róbcie. Przez chwile czuję się z tym dobrze, wspaniale. Aż w końcu wywracam się pyskiem na twardy kamień. Oto moje życie w krótkim kawałku.

♣ ♣ ♣

Ekhem, ekhem... Nie spędziłam tu wiele czasu, na pewno nie w porównaniu do innych (nawet nie dane mi było świętować rocznicy ;-;), ale i tak żałuję. I to bardzo. Kilka (wspaniałych!) osób, które poznałam dzięki temu oto i blogowi już odeszło. I to serio boli. Na szczęście kilka i zostało, mam nadzieję, że nieraz zobaczymy się na innych blogach. Jeśli chodzi o Paina, to przeżył "potworny" wypadek z kamieniem i ma się źle. Grunt, że jakoś wegetuje w odległych krainach, kiedyś może znów się nim pobawię.

10 sierpnia 2019

Podróż

Granatowy basior wyglądał tak, jak dawniej. Jego zimowe futro lśniło w promieniach bladego słońca, srebrne kolczyki kołysały się lekko w rytmie kroków. Gdzieś w oddali pękła tafla lodu pokrywająca jezioro, Harbinger jednak zignorował ten dźwięk, wiedział, że nie będzie w stanie uratować swojego brata, po prostu szedł dalej. Z każdym krokiem czuł, że wiosna jest coraz bliżej. Śnieg topniał pod jego dużymi łapami i wydawał nieprzyjemny, obślizgły odgłos. Nagle na jego drodze pojawił się mały, biały wilczek. Nie potrafił przejść obok niego obojętnie, jak w przeszłości, tak i teraz spojrzał w jego fioletowe oczy i wiedział, że podjął słuszną decyzję o przygarnięciu go, też to wiedziałam. Przez chwilę bił się z myślami, pragnął zostać z nim w tamtym miejscu na zawsze, ale znał swój cel, był bardziej odległy i można by przysiąc, że nieosiągalny. Zaczął iść dalej, ale wtedy usłyszał cienki głos szczeniaka.
– Dobrze się czujesz tato?
Znacie ten moment, kiedy myślicie, że nie może się wam przytrafić nic gorszego, ale wtedy TO się dzieje? Właśnie tak się czuł Harbinger w tamtym momencie i ja też patrząc na tę sytuację z daleka. Mały Leloo to najpiękniejsze wspomnienia, najpiękniejsza postać i dusza. Kocham go równie mocno, co HG, chociaż pozwoliłam mu odejść już jakiś czas temu. To była jedna z gorszych decyzji, jakie podjęłam, przyczyniłam się tym do upadku Harbiego. Wróćmy jednak do naszego bohatera. Chyba nie muszę opisywać tego, jak bardzo HG się mazał, kiedy usłyszał głos Gavina. Sama mam ochotę płakać. Ojciec – jak to dumnie brzmi – zatopił swój czarny nos w złotawym futerku synka i po prostu wdychał jego zapach. Chciałabym, aby ta chwila trwałą dla nich wiecznie, ale muszę go zabrać dalej. Nadal trwa wiosna, ale mamy następny rok. Jeśli śledziliście historię H od początku, wiecie, kto przyszedł wtedy na świat albo się domyślacie. Jeśli nie to trudno, później nadrobicie.
Ostatnie spotkanie Harbingera oraz Miriyu było równie wzruszające. Mira nie należała do grzecznych córek i chociaż sprawiała wrażenie spokojnej, wręcz smutnej, wcale taka nie była. Nie muszę przypominać, w jaki sposób zginęła cała czwórka (wiem, że muszę, ale pozostawię to dla siebie). Mimo wszystkich przewinień Harbi ją kochał, ja też i była to równie mocna miłość, co do Leloo, żadnego ze szczeniąt w późniejszym czasie nie obdarzył takim uczuciem (dobrze, znajdziemy jeden wyjątek). I w końcu dotarliśmy do celu, szybko, co? Tyle razy już do niej wracał, w podświadomości, we śnie, na jawie, gdy umarł i wtedy, kiedy rodził się na nowo. Zabijałam go regularnie, aby mógł sobie w spokoju żyć z martwą Ingreed w bezkresie ludzkiej podświadomości, ale to wszystko było na nic, bo ja go potrzebowałam tutaj. Raniłam go dla swojej przyjemności, nie mogłam mu po prostu pozwolić odejść, tak jak Ktosicek pozwolił In. Teraz chciałabym go w końcu od siebie uwolnić. Pozostawić na drewnianej kładce pływającej po niewielkim stawie, który należał do macierzystych terenów Smoczego Ostrza.
Wilk leżał na tratwie i wpatrywał się w błękitne niebo, obok spoczywała jego najlepsza przyjaciółka i największa miłość.
– Ingreed? – zapytał lekko drżącym głosem.
– No? – odpowiedziała równie zdenerwowana, bo bardzo dobrze wiedziała, jakie słowa za chwilę usłyszy.
– Zdradzić ci mój największy sekret?
– A już go nie zdradziłeś? – szepnęła. W jej brzuchu szalało stado motyli.
– Nie – przerwał, zastanawiając się, jakie konsekwencje poniesie wypowiedzenie tych pięciu słów. –  Nie możesz nikomu o nim powiedzieć – mruknął w przestrzeń.
– Słucham – odpowiedziała zniecierpliwiona.
– Chyba się w tobie zakochałem.
Chciałabym również wspomnieć o Inveth. Miała okropne dzieciństwo, okropną matkę i ojca, chciałabym, żeby Harbinger dobrze wspominał jej narodziny, ale to niemożliwe. Innie pozostanie po prostu płonącym węgielkiem, który zawsze będzie wzbudzał sprzeczne emocje. No i to chyba tyle. Nie umiem się z nimi pożegnać na zawsze, nie umiem pożegnać się z Wami, więc napiszę jedynie do zobaczenia i pamiętajcie... Harbinger jest nieśmiertelny.

8 sierpnia 2019

Od Chastera

Rozkoszuję się smakiem w błogiej ciszy.
Herbatka.
W końcu.
Dopijam resztek aromatycznego płynu, krzywiąc się nieco, gdy przypadkowo połykam trochę fusów. Wysączam bardziej ostrożnie kilka kropel i zgrabnie odstawiam filiżankę na bok. Następnie, powoli i z namaszczeniem, sięgam po kawałek ciasta (mąka pożyczona [wcale nie] od ludzi [dobry portal i/lub osoba wiedząca, gdzie znaleźć typowo ludzkie rzeczy załatwiają sprawę] jagody nazbierane własnołapnie w lesie i kilka różnych pierdółek. Nie byłem pewny, czy ciasto miało nazwę, ale jeśli miało, i tak nie chciało mi się jej używać), gdy słyszę szczenięcy głos niedaleko stąd. Z żalem odstawiam ciasto.
Cały czas w pracy - mruczę pod nosem smętnie i kieruję się w stronę głosu.
Szczeniak czeka niedaleko wejścia. Tym razem to Rai. Tak naprawdę Rai nie była Rai, ale wszyscy nazywali ją tak, bo jej imię miało z dwadzieścia sylab. Dotarłem do jego połowy. Inni odpadli po piątej sylabie. Zastanawiam się pobieżnie, dlaczego skrzywdzono ją takim imieniem (musiała widocznie bardzo zdenerwować rodziców) po czym pytam:
- Coś się stało?
- Ja.. - Rai zacina się nieco, po czym kontynuuje nieśmiało - kiedy byłam z panem na spacerze... eee... zgubiłam Puszka. Szukałam go, ale nie znalazłam. Mógłby... mógłby pan go znaleźć?
- Nie ma problemu, Rai.  - Uśmiecham się. - Puszek mnie lubi. Mogę go zawołać.
Puszek był miniaturowym tygrysem szablozębnym. Tak, to wyglądało tak źle, jak brzmiało. Nie wiedziałem, skąd biorą się tygrysy szablozębne wielkości zwykłych kotów, ale zdecydowanie nie chciałem tam być. Puszek mnie lubił. Lubienie przez Puszka sprowadzało się do rangi ulubionej zabawki do miętolenia. Jeśli Puszek byłby w okolicy, na pewno pobiegłby do mnie. Trudno, poświęcę się. Futro odrasta.
Rai rozpromienia się.
- Gdzie go zgubiłaś? - pytam.

*****

- PUSZEEEEK! - drę się na cały głos, płosząc przypadkowo kilka ptaków. Rai drepcząca u mojego boku krzywi się.
- Mógłby pan mówić ciszej? Puszek nie lubi krzyków.
- Przepraszam. PUSZEK!
Puszek nie odzywa się. Uznaję, że go tu nie było.
A jednak jest.
Widzę burorudą kitę w trudnym do określenia kolorze. Słyszę syk Puszka. Tkwi na drzewie kilkanaście metrów koło mnie i syczy. To oznacza w jego języku przyjazne przywitanie.
- Kici, kici. - Podchodzę do drzewa ostrożnie. - Kici. Nie zamorduj mnie za szybko. Kici. Kiiiciii.
Puszek warczy na mnie - a może mruczy? - i zeskakuje z drzewa. Puszcza się biegiem za czymś w przeciwnym kierunku do mnie. Przez chwilę patrzę głupio. Puszek nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy.
Dziwne.
Biegnę za Puszkiem, zostawiając Rai w tyle. Ten wstrętny pchla... ekhe, ekhe... ten kot zachowuje się, jakby mnie gdzieś prowadził - poza las? Zaczynam poważnie myśleć o porzuceniu Puszka i powrocie do domu i ciastek, gdy las rzednieje. Przyspieszam kroku. Teraz na pewno go dogonię.
...teraz?
Gdzie jest Puszek?
Zamiast Puszka widzę nagle Zarię. Stoi, ciężko dysząc. Wygląda na zmęczoną. Patrzy na mnie i jęczy.
- Wreszcie! - stęka z wyraźnym trudem. - Nawet nie wiesz, jak ciężko było wyprowadzić cię dokądś, gdzie nie byłoby nikogo. Nigdy... więcej... postaci... kota... - kładzie spory nacisk na ostatnie zdanie, wymawiając je z tonem „to cholerstwo zjadło moje ostatnie ciasteczka”. Baranieję.
- Zaria...? Gdzie Puszek? Czy ty jesteś Puszkiem? Czy to znaczyło, że cały ten czas Puszek mnie lubił, znaczy ty mnie lubiłaś, bo jestem twoim przyszywanym bratem? Na Wielkiego Patelniorożca, co się tu dzieje?
- Tak, to ja. Musiałam się z tobą spotkać. Tak i nie. Przybrałam tymczasowo jego kształt. Nie, Puszek po prostu cię lubi. Kim jest Wielki Patelniorożec?
Cała Zaria.
- Nieważne. To znaczy, nieważne w kwestii patelniorożca, a ważne w wszystkim innym. Ale... Jak niby zmieniłaś się w Puszka? Nie masz przecież takich mocy, prawda? Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Cooo tuuu sięęę dziejeee?
- Nie musisz ukrywać - stwierdza spokojnym tonem. - Jestem deamonium. Ty zapewne czystej krwi zmiennokształtnym. Nigdy mi nic na ten temat nie mówiłeś. Próbowałam to od ciebie wyciągnąć, ale nie udawało ci się. Potrafisz się ukrywać, ale zapomniałeś o jednym. Czuć od ciebie na odległość, że jesteś demonem. Hm?
O ja cię.
- Eee... Zaria... Czy nie nawąchałaś się przypadkiem błyskohuku? Kupiłaś ostatnio jakąś halucynogenną substancję? Wszystko z tobą dobrze?
- Tak. Znaczy nie - poprawia się - wszystko ze mną dobrze, niczego nie wąchałam. - Błękitna wilczyca wzdycha. - Jesteś demonem, skarbeńku. Wiesz, że kiepsko kłamiesz?
- Jestem demonem, zgoda. Przecież wiesz - stwierdzam z zdziwieniem na twarzy (pysku?). - Mówiłem ci już dawno. Pokazać ci moją demoniczną postać, żebyś wytrzeźwiała? - Zaria nagle zaczyna wyglądać na bardziej zdziwioną ode mnie.
- Ty naprawdę nie wiesz.
- Tak, nie wiem, co się dzieje. Jaśnie pani raczy wybaczyć, ale chcę do ciastek. I gdzie Rai?
Nagle Zaria robi najbardziej dziwną rzecz, jaką do tej pory widziałem. Przestaje być Zarią.
Dalej ma błękitną sierść, ale teraz jej odcień przypomina bardziej nocne niebo. Nieregularne, jaśniejsze plamy odcinają się od skóry. Znacznie mniej przypomina wilka - gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to mieszanka wilka i smoka. Ma wielkie, ciemne, praktycznie czarne oczy. Cofam się o krok, obserwując to wszystko szeroko otwartymi oczami.
- Tym jestem - mówi dźwięcznym, melodyjnym głosem stworzenie, które było Zarią.- Teraz widzisz?
- Ja... nie... - Zacinam się, po czym pytam znacznie bardziej trzeźwo: - Skoro to sen, to gdzie herbata?
- To nie sen. - Zaria się śmieje. - To rzeczywistość. Ty też tym jesteś. Wiesz, jak byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam, że w tym świecie jest zmiennokształtny? Czystej krwi zmiennokształtny, który nic nie wie o demonach! To brzmiało jak żart. Ale ty teraz mi mówisz, że rzeczywiście nie wiesz. Nie kłamiesz, wyczułabym to na pewno. Pytanie brzmi, czy chcesz iść ze mną.
- Gdzie? - pytam niezbyt pewnie.
- Na Tamten Świat. Stąd pochodzę i tam chcę cię zabrać.
- Chcesz mnie zabić? - pytam i na wszelki wypadek się cofam.
- Nie, ćwierćinteligencie. - Ukradkiem się wyszczerzam; Zaria zawsze tak mówiła, kiedy gadałem od rzeczy. - Nie zabiorę cię na tamten świat, tylko na Tamten Świat. - akcentuje ostatnie dwa słowa. - To coś zupełnie innego. Tamten Świat jest planetą, z której pochodzę.
Czas użyć w końcu logiki - szepcze bardziej nieufna wersja mnie. Zgadzam się z nią.
- Podsumujmy. Jesteś... eee... zmiennokształtnym? Ja też. Chcesz mnie zabrać gdzieś, o czym wiem, że nazywa się Tamten Świat i że stąd jesteś. Zmieniłaś się w coś niebieskiego i twierdzisz, że ja też tak mogę. Poddaję się. Nieźle mnie wkręciłaś, ale chcę do ciastek.
- Spodziewałam się tego. - Zaria uśmiecha się. - Czekam na ciebie. Jeśli zmienisz zdanie, zostawiam ci coś do kontaktu.
Mrugam kilka razy. Zarii nie ma. Rozglądam się wokoło, zadzieram łeb do góry, ale nigdzie jej nie widzę. Zupełnie, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Muszę ją kiedyś zapytać o to, jak to robi. I poszukać jakiegoś eliksiru do zmiennokształtności. I tego do nagłej teleportacji. Któregoś musiała użyć, nie?
Słowo daję, siostry-alchemiczki potrafią być dziwne. Kiedyś Zaria pomyliła składniki eliksirów i bite dwie doby twierdziła, że jest tęczową pelargonią z kosmosu wysłaną, by zniszczyć na całym świecie jajka sadzone. Musiałem skombinować jej olbrzymią doniczkę, bo upierała się, że jeśli nie będzie jej miała, pójdzie sama jej szukać. W końcu znalazłem łagodny środek usypiający. Przespała kilka dni. Po przebudzeniu na szczęście jej to przeszło, ale po pelargonii pozostało kilka aspołecznych nawyków, takich jak chęć do spania na gołej ziemi i nieliczne próby zakopania się żywcem. Te też przeszły. Całe szczęście, bo nie miałem ochoty za każdym razem jej odkopywać.
Koło mnie widzę za to lusterko. Zwyczajne lusterko, takie z rączką. Podnoszę je telekinezą i przyglądam uważnie. Nic szczególnego.
- Lustereczko, powiedz przecie - mówię leniwie.
Lustereczko nie odpowiada.
Głupie lusterko.
Pszczoły brzęczą leniwie. Na polanę wypada Rai.
- To gdzie jest Puszek?



Ech.
Lubię sobie zostawiać możliwości do wyboru. Także ten - po upadku/zamknięciu WSO Chase... No nie wiem, pewnie użyje lustereczka i teleportuje się do mojego uniwersum. O ile wpadnie na pomysł, jak go użyć.
To opowiadanie złamało mi serce. Prawdopodobnie z powodu tego, że Chaster wreszcie - o zgrozo! - zachował się logicznie. I dlatego, że jego przyszywana siostrzyczka okazała się być całkowicie bezsensowna.
RIP WSO.
RIP Chase.
[*]

1 sierpnia 2019

Od Adeliny "Ostatnie tchnienie"

Nie wiem ile leżałam. zgubiłam poczucie czasu. Ból nie ustępował i tylko wzmacniał się z każdą minutą. Dosłownie czułam każdą kość (nawet te, o których istnieniu nie miałam pojęcia) i każdą najmniejszą komórkę mojego ciała. Nie miałam siły już otworzyć oczu. Coraz trudniej i łapczywiej nabierałam powietrze. Czułam, jak moje serce zwalniało. Biło głośno, ale coraz wolniej i rzadziej. Nie mając wielkiego wyboru zaczęłam wspominać moje życie...
Moja pierwsza wataha. Mój niedoszły narzeczony, na którego zachcianki zmarnowałam większość mojego życia. Cudowne, lecz krótkie chwile z moim bratem Dante. Nowa wataha. WSO - miejsce, w którym zaczęłam żyć. i Basior, którego toksycznych, zielonych oczu nigdy nie zapomnę. Harbinger Ghost- wilk, którego spotkałam jako pierwszego, który nie miał ochoty mnie od razu zabić. To basior, który sprawił, że moje życie znowu stało się wartościowe, szkoda, że nie będę miała już okazji, by mu o tym powiedzieć. Za nim będę tęsknić najbardziej.

******

Nagle ból ustał. Zobaczyłam światło, które po chwili przestało razić mnie w oczy i ukazało miejsce, w którym leżałam. podszedł do mnie basior. Miał tylko jedną ranę. Była to wypalona dziura, która powstała od ataku kulą ognia.
-Wstań siostro. Już po wszystkim. Znowu jesteśmy razem.
- A więc już umarłam?- spytałam. Ciemnoszary basior pokiwał twierdząco głową.- Miło ICę widzieć Dante.
Z trudem wstałam. Zupełnie, jakbym miała na sobie jakiś ogromny ciężar. Po chwili czułam się lekko i zrozumiałam co mi ciążyło. Moja dusza opuściła ciało, które leżało wycieńczone na ziemi. Obok niego leżała martwa sarna. Wilk, który podaży za jej zapachem na pewno natrafi na moje ciało. Mam tylko nadzieję, że HG nie będzie musiał tego oglądać. Powoli ruszyłam za bratem.
- Żegnaj wataho Smoczego Ostrza.

Laufey i mentor z księżyca cz. 5

Podróżowałem kilka tygodni. Tydzień temu zdobyłem jajo lodowego węża, a miesiąc wcześniej kość ognistego renifera. Zebrałem wszystkie potrzebne składniki. Byłem z siebie dumny. Udałem się na miejsce katastrofy. Gdy tylko znalazłem się na dawnym terytorium watahy mój kryształ zaczął świecić, a jego obecność sprawiała mi ból. Jakoś doczłapałem się do centrum. zacząłem warzyć eliksir. Wszystko działo się tak jak kazał zrobić Topaz. Gdy nadeszła pora, a było to o północy, w pełnię księżyca, dodałem ostatni składnik do wywaru. Ciecz przybrała fioletowy kolor. Znalazłem miarkę i nabrałem płynu do naczynia. Udałem się do serca watahy. Było ono dokładnie wyliczone, a zaznaczone zostało mozaiką z kamieni szlachetnych. Były to Rubiny, szmaragdy, diamenty, perły, bursztyny i wiele, wiele więcej.Ale musiałem się skupić na zadaniu. Stanąłem na środku mozaiki i zacząłem pić wywar. miał gorzki i nie przyjemny smak, do tego śmierdział, ale czego nie robi się dla ukochanej rodziny? Gdy skończyłem kryształowe posągi zaczęły się topić, a z nich zaczęły wyłaniać się żywe wilki. byłem szczęśliwy. Moja wataha zaczęła wracać do życia, ale coś mi nie pasowało. Dziwnie się poczułem. Rozbolała mnie głowa i trudniej mi się oddychało. Przestałem czuć kończyny, ale nie mogłem się tym przejmować. Podbiegli do mnie rodzice.
- Laufey! Kochanie co się z Tobą dzieje? Ledwo Cię odzyskaliśmy, a Ty rozsypujesz się nam na oczach!- powiedział ojciec
- Co?- Spojrzałem na swoje łapy. faktycznie rozsypywałem się. Nie czułem jednak nic oprócz najzwyklejszego bólu głowy. to chyba znaczy, że umieram... Dziwna ta śmierć. Niby boli, ale ie jest to jakieś nie wiadomo jakie.
- Nie odchodź od nas synku...- mama zaczęła płakać. Podeszła i mnie przytuliła. po chwili ojciec też się przyłączył. Kilka sekund później moje ciało rozsypało się całkiem, a ja zatraciłem się w pustce. Była to pustka przyjemna. jasna, ale nie za bardzo. Panował w niej błogi spokój. Odszedłem, ale czułem się spełniony.

30 lipca 2019

Laufey i mentor z księżyca cz. 4

Zmieniłem się w wilka. Moim oczom ukazał się kryształowy duch. Wszystko było by dobrze, gdyby nie fakt, że było to dziecko. Płakało.
Podszedłem do duszka i zacząłem spokojną rozmowę. W łapie miałem przygotowane dwie fiolki na łzy. Złapałem kilka łez i postanowiłem pocieszyć duszka.
- Dlaczego płaczesz malutki?- Spytałem, a ten najwidoczniej dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojego towarzystwa.
- Umarłem.- odpowiedział płacząc
- Dlaczego? byłeś chory?
- Nie. Szukałem z mamusią szukać jagód, ale spadliśmy z klifu. Ja umarłem, a moja mamusia przeżyła...
- Może jej poszukamy? Nie mogłeś umrzeć dawno, inaczej bym Cię nie zobaczył. Ona też powinna móc Cię zobaczyć.- duszek przestał płakać. Razem udaliśmy się do domu duszka, tylko ja pod postacią orła.  Po wschodzie słońca byliśmy przed domem duszka. W oknie mogliśmy dostrzec smutną kobietę w ręce trzymała kartkę z jakimś rysunkiem. Nie zauważyła nas jeszcze.
Wylądowałem na parapecie i stuknąłem w szybę. Kobieta podskoczyła ale podeszła do okna. Otworzyła je. Widocznie podziwiała moje nietypowe, jak na ludzi umaszczenie. wydałem z siebie orli pisk i się przesunąłem. Kobieta widocznie zbladła.
- S...Synku...- Wyszeptała. Duszek i kobieta się przytulili. - Nie mogłem dłużej patrzeć na tę scenę. Odleciałem. Miałem to,czego szukałem. Z kryształowymi łzami duszka leciałem w kierunku Największego wulkanu o jakim słyszałem. Szukałem Ognistego renifera.

Od Adeliny " Trucizna- trudna sprawa"

Od kilku dni czuję ból. Nie jest on jakiś wielki i nie trwa cały czas, ale nie mogę go lekceważyć. Udałam się więc do medyka. Sonata dokładnie mnie zbadała, pobrała moją krew i wiele więcej. Na koniec kazała mi poczekać na wyniki. Po półgodzinnym czekaniu skrzydlata wadera wróciła ze smutnym wzrokiem.
- Pani organizm wytwarza truciznę, która usiłuje Panią zabić od środka. Nie zostało zbyt wiele czasu. Może kilka dni, albo tydzień.
- Nie ma żadnej odtrutki? Nie ma nic spowalniającego skutki trucizny?- Spytałam ze spokojem, ale w środku czułam strach. Wadera ze smutkiem pokręciła głową.
- Przykro mi Adelino. Nie odkryliśmy jeszcze odtrutki na Twoją truciznę.- Pożegnałyśmy się i udałam się do lasu. Postanowiłam zapolować na jakąś sarenkę. Na moje szczęście wpadłam na jej trop. Gdy w końcu znalazłam zwierzę, zaczaiłam się w zaroślach. Wysunęłam moje pazury i czekałam na odpowiedni moment. Głupie stworzenie podeszło pod same zarośla aby zjeść rosnącą przy nich koniczynę. Moja ofiara wpatrywała się w moje oczy. ja tylko na nią skoczyłam i wbiłam pazury w jej ciało. Zwierzę zaczęło szaleć. Nigdy mnie to nie wzruszało, zawsze dawałam radę się utrzymać na grzbiecie silniejszych zwierząt, a co dopiero na takiej sarnie, ale... Dziś było inaczej.  Poczułam ogromny ból i spadłam ze zwierzęcia. Ciężko dysząc leżałam na ziemi. kilka minut później sarna również padła, tylko martwa.
- Moja trucizna jest silniejsza. Wcześniej tylko osłabiała, ale teraz? Teraz zabija, ale nie tylko moje ofiary. Mnie też..

28 lipca 2019

Cud natury - Od Victorii

W nocy, gdy już wszystko miałam zrobione i posiadałam trochę energi, udałam się nad rzekę.  Zza małych i rzadkich chmurek wyłaniał się nasz kochany księżyc, który pod postacią "rogalika" odbijał nie białe, nie czerwone, a niebieskie światło. Takie rzadkie zjawisko miało miejsce około 500 lat temu. 

Wysoka już trawa i bujne krzewy zasłaniały widok. Słyszałam już dość spokojny nurt rzeki. Gdy poczółam, że ziemia robi się błitnista, zwolniłam. Zaóważyłam typową dla rzek odmianę świetlików.

Ostrożnie rozłożyłam skrzydła i skoczyłam w trawę przed sobą. Wkoło uniosły się miliony świetlików. Było tak pięknie. Oświetlone drzewa, "chmurka" świetlików unosiła się nad rzeką i powoli leciała w jej dół, lekki zapach lasu i mieszał się z zapachami okolicnych kwiatów.  

Postanowiłam udać się do domu przez chwilę lecąc wzdłuż  rzeki.  Przepiękne świwtliki leciały razem ze mną. Grópą krążyły wkoło mnie, a że leciałam dość wolno nie mósiały się zbytnio męczyć.  *Dla jakiegoś szczeniaka wyglądałabym jak duch.*- zaśmiałam się cicho na tą myśl.



Nie pamiętam co działo się później. Byłm zbyt zmęczona, ale musiałam złapać kilka świwtlików do słoika, ponieważ, gdy obudziłam się w jaskini widziałam takowy słoik obok mnie.  

Taka noc to cud natury.

21 lipca 2019

Laufey i mentor z księżyca cz. 3

Topaz zniknął w błękitnej mgiełce, a ja udałem się do moich szklarni. Opowiedziałem o wszystkim moim sowim przyjaciołom. Obiecali, że zajmą się szklarniami do mojego powrotu. Fiona pomogła mi zbierać 100 lodowych jagód, a Lucky poleciał po 3 liście ostrokrzewu jaskiniowego. Gdy wrócili zamroziłem wszystko w kilku kostkach lodu i schowałem w krysztale. Zabrałem też średni kociołek i kilka potrzebnych narzędzi do zrobienia wywaru. Pożegnałem się ze wszystkimi i poszedłem do krowo –kwiatu. Podlałem go, zmierzyłem i nakarmiłem. Pogłaskałem go po nosie i się pożegnałem. Udałem się na południe. Gdy byłem już za granicami WSO wyszeptałem zaklęcie i zmieniłem się w geparda. Miałem te same barwy i kryształ w łapie. Zmieniła się tylko wydolność mojego organizmu. Na tym mi zależało. W szybkim tempie mogłem dostać się na Bagna Samobójców, a zaraz za nimi znajdowała się łąka Złamanych Serc. Na tej łące zdobędę kryształową łzę. Łzę ducha Kryształowej Lwicy.

Biegłem całą noc z krótkimi przerwami na napicie się i odsapnięcie. O świcie byłem w połowie bagien. Wskoczyłem na drzewo i znalazłem sobie solidną gałąź. Wypowiedziawszy zaklęcie zmieniłem się w nietoperza. Zawisłem głową w dół i zasnąłem. Obudziłem się w nocy i usłyszałem dziwne szmery. Wzbiłem się w powietrze wy powiedziałem zaklęcie po raz trzeci i zmieniłem się sowę. Leciałem na łąkę. Usłyszałem płacz i zobaczyłem delikatne światło. Poleciałem w tamtym kierunku.

7 lipca 2019

Od Kalisty Laguny Merlin cd. Harbringera

Równowaga, wciąż jej potrzebowała, bo nawet w jej ukochaną jesień, gdy natura szykuje się na sen, bywa głośniej. Ruszyła specjalnie wolnym krokiem, by mogła obserwować od tyłu dostojne kroki starszego. Co jej wcześniej strzeliło do głowy by udawać nieosiągalną samice?  Uhh przecież on jest idealny. Wydawało jej się, albo dostrzegła parę siwych włosów na jego grzbiecie, odruchowo zrobiła wielkie oczy. Słońce zaświeciło mocniej, jak na zawołanie ukazując lepiej te kilka dłuższych kosmyków z futra Harbringera wystające w różnych kierunkach. Może to ze stresu? W końcu przetrwał tak wiele, a może to właśnie z wieku? Chociaż praktycznie, fizycznie nie powinniśmy się zmieniać. - zamrugała, by oczy wróciły do stanu poprzedniego. Wilk przystanął i zerknął na waderę, pewnie chcąc się upewnić czy Kalia w ogóle za nim podąża... albo i nie.  Nie powinno go to dziwić, że się patrzę, w końcu to on tu zna teren jak własną kieszeń, nie ja. - przeszło jej przez myśl kiepskie, ale jednak wytłumaczenie, dlaczego się gapi. Ruszyła szybko głową by zakryć pod włosami rumieńce. Zrobiła jeszcze ze cztery kroki, wychyliła się i chwyciła w zęby soczyście czerwone jabłko z gałęzi wystającej od wschodu. Młode drzewo zatrząsł się gwałtownie tak, że pod łapy  wilczycy spadły liście. Wygląda na to, żę zaprowadził nas do sadu... - przeanalizowała i usiadła aby chwycić zdobyty owoc w pazury. Ugryzła kilka większych kawałków, potem zjadła też ogryzek i uśmiechnęła się jak szczeniak, który właśnie dostał nagrodę. W sumie pierniczyć diety.
- Coś małomówna się zrobiłaś. - stwierdził Harbringer.
- Tak mówisz? - wysunęła wargi i uciekła wzrokiem na sekundę, gdy usłyszała westchnięcie ponownie uniosła łeb. - Dlaczego się zatrzymaliśmy? - spytała i machnęła swoim długim ogonem po ściętej trawie. 
- Też lubię jabłka - stwierdził.
- Jaki rodzaj? - próbowała pociągnąć rozmowę. 
- Sam nie wiem... - podrapał się po brodzie.
-  Soczyście czerwone? - wskazała krzak, z którego urodzaju przed momentem ze smakiem
skorzystała - A może papierowo żółte? - uniosła pysk wskazując rosnące wysoko jasne papierówki Czy raczej te kwaśne zielone, jak wilcze miny gdy zima się dłuży? - zakończyła wskazując siebie. Harbringer chwilę milczał. Jakieś owady bzyczały w tle, wiatr lekko zawiał przez uchylone okienko. Po chwili wilk wstał, podszedł nieśpiesznie do cienia starego drzewa oznaczonego białą masą wapienną, podniósł jedno brązowawe jabłóżko, spojrzał Kaliście w oczy, odezwał się niskim głosem - Lubię te delikatne, które spadły 
jakby z nieba. Są dojrzałe i rozpływają się w ustach przy każdym ugryzieniu. - to powiedziawszy
podał waderze jabłko. Nie mogła oderwać wzroku od jego łagodnych oczu, zatkało ją, 
dopiero gdy machnął jej owocem przed nosem przyjęła go niepewnie.
 - D-delikatne mówisz... - ugryzła kawałek - Ahh! Niebo w gębie! - oblizała się - Ty to masz dobry gust Harciu! -  nagle nastrój jej się zmienił na napakowany radością.
- Harciu? - zaśmiał się krótko niebieskoszary i uniósł znacząco brew w górę.
- Eee - odwróciła głowę - Tak mi się wyrwało hehe.
- Więc twoje ulubione pod względem smaku są te czerwone... - wilk machnął łapą i pchnął jedno z samotnych czerwonych brył w stronę Laguny, ta zatrzymała ruchem ogona toczący się owoc. - Nie do końca. Unikam faworyta w tej dziedzinie. Prawda jest taka, że każde lubię jeść o innej porze roku. Wszystko ma swój odpowiedni czas, w którym najlepiej nam smakuje. - i nagle podskoczyła na cztery łapy, zakręciła się, zaczęła nucić wesoło własną piosenkę przedłużając niektóre sylaby:
- Zielone jabłuszko rośnie sobie~ 
Jednak czerwone widzę je w mej głowie 
Szare jest w cieniu, żółte na drodze
Brązowe gdzieś w błocie, błękitne w wodzie
Lecz wciąż zielone jabłuszko rośnie sobie~
Roześmiana okrążyła Harbringera kilka razy,  basior zerwał w międzyczasie jakieś
białe kwiatki rosnące między nimi, gdy Laguna  się zatrzymała, wplótł je między jej gęste loki. Uśmiechnęła się szeroko, czuła się szczęśliwa. - Dokąd teraz mnie zabierzesz książę?  
- Co powiesz na taniec między różami? - powolutku chodził w koło razem z nią.
- Nie ładnie odpowiadać pytaniem na pytanie...
- Wybacz... księżniczko - powoli przymknął powieki.
- Byliśmy już przy różach, ale też je lubię, więc odstawmy te lokacje na wieczór. - uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi.  Będzie bardziej romantycznie.
- W takim razie zapraszam na południe - jak powiedział tak zrobił i ruszył w kierunku południowym. Kalista potupała drobnymi kroczkami za nim.
  Nie minęło dużo czasu a znaleźli się dużym polu. Wokół rosły łany z różnych zbóż. 
Długi pas szeleszczącej pszenicy i jeszcze zielonego dzwoneczkowego owsa z jednej strony, a po drugiej stronie złocisty jęczmień, który aż chciało się dotknąć, bo jego kłosy poruszające się na wietrze wyglądały jak delikatne futerko, od samego patrzenia czuło się miękkość.
Zatrzymali się na wąskiej  dróżce wydeptanej między zbiorami.
 - Jak tu ślicznie - zachwyciła się wadera. - Prawda. - przytaknął Harbrnger.
- Niezwykłe jak duży jest ten ogród... może to głupia propozycja, ale... pościgamy się? - położyła przednie łapy na ziemie zachęcając do zabawy, zachowała się zupełnie jakby byli dziećmi... ale Kalista czuła się teraz jak szczeniak. Była ciekawa jak Harbringer zareaguje i miała też cicha nadzieję, że basior się zgodzi, bo od dawna chciała przebiec się przez pole, poczuć jak nasiona łaskoczą po bokach, wiatr wieje jej w twarz z zapachem mąki a ktoś towarzyszy jej obok... ktoś kogo od dawna jej brakowało, towarzysz na całe życie, którego w sercu potrzebowała, jednak nie chciała się z tym pogodzić aż do teraz. Koniec z samotnością. Czasu na nadrobienie szczenięcych lat dostała mnóstwo~

To co Harciu? Berek? XD

4 lipca 2019

Od Paina cd. HG

Nie da się ukryć, że osiem robi wrażenie. Osiem oficjalnych również... Powstrzymując śmiech, zerknąłem na poważną minę Harbingera. Może mi się wydawało, albo i on trochę rozweselił swój pysk. Czyżby nie był aż tak tragiczną postacią? Co by nie było - idziemy na smoki. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć. Dawno nie zasmakowałem w takich przygodach, przez co zapomniałem jak cholernie bardzo lubię ryzyko. Jaram się tym jak dziecko, no bo kurczę, smoki!
- Em, tak właściwie to mam jeszcze jedno pytanie. Już nie o sprawach miłosnych. - Uśmiechnąłem się pod nosem wymawiając ostatnie zdanie - Czy te całe smoki są... agresywne?
Może i głupie pytanie, bo chyba nie bez powodu mieliśmy, a raczej oni mieli z nimi wojnę, no ale nie wszystko jest takie oczywiste. Nie dla mnie.
- Tak w zasadzie to zależy od gatunku. - wypowiedział się basior - Niektóre w ogóle nie zwrócą na nas uwagi... Niektóre? Tylko niektóre?
- A co z pozostałymi? - przerwałem mu, zaglądając w jego szmaragdowe oczy. Nie ukrywam, że nie było to łatwe, tym bardziej, że wciąż byliśmy w ruchu. Wyglądałem idiotycznie, trochę jak wijący się wąż. Ale to nic. - Nikt nie mówił, że będzie to bezpieczna wycieczka. - objaśnił dość posępnie, ale wciąż normalnie jak na niego. Chyba, że jednak zbyt surowo go oceniłem... Wróciłem do normalnej pozy i próbowałem wymyślić kolejne pytanie. Dziwnie jest pytać o cokolwiek w obecności tej wadery, ale jakoś to przełknę. Kto wie, może jeszcze okaże się przydatna. Poza tym - przynajmniej na razie - wydaje się być bezproblemowa. Nie jestem pewien czy to dobrze, ale traktowałem ją jak szczenię i choć bardzo chciałem zmienić swoje podejście - nie potrafiłem.
- Jak daleko od naszej siedziby znajdują się dawne terytoria? - uciążliwe pytanie, typu "ile jeszcze?", ale mam nadzieję, że nie zabrzmiało aż tak tragicznie.
- Nie da się ukryć, że wędrówka trwała dosyć długo. Tyle, że z licznymi postojami. Nam powinno zejść nieco krócej.
- Ale wciąż długo. - dorzuciła Inveth, jakby ze znudzeniem. Mruknąłem cicho na znak, że rozumiem, schyliłem łeb w dół i już w milczeniu szliśmy dalej. Zastanawiało mnie jeszcze czy to nam będą potrzebne postoje, ale już nie chciałem o to pytać. Zadawanie dużej ilości takich pytań wychodzi poza granice nawet mojej godności. Wciąż tylko miałem ochotę podpytać Harbingera o tą całą śmierć, uczucia jej towarzyszące i już nie po to, by zapisać to w tej głupiej książce, tylko po to, żeby wiedzieć. O tak, tak bardzo chciałbym wiedzieć... Ale nie. Nie w takich okolicznościach, nie przy niej, nie tutaj. Pomyślę o tym innym razem.

HG? Inveth?
Przepraszam, że In tak mało uczestniczyła w tym opowiadaniu, ale ni ciorta nie mogłam się w nią wczuć cx

2 lipca 2019

Od Faith CD. HG

Minęły miesiące od sytuacji, w której jednorożec nocy poważnie zranił Faith. Harbinger w tym czasie pomógł jej i ponownie postawił ją na nogi. Ich drogi rozeszły się na kolejne tygodnie, gdy w końcu Harbinger uznał, że ponownie odwiedzi piękny ogród swej bliskiej znajomej i sprawdzi jak się wadera miewa, gdyż dawno się nie widzieli.
Gdy był już na miejscu, przed nim ukazał się ogród, ale coś było z nim nie tak. Nie wyglądał tak jak go zapamiętał. Niegdyś piękny ogród okazał się zaniedbany. Był pełny zeschniętych i zaniedbanych roślin. Wyglądał jakby został opuszczony, co nie było możliwe. Pomyślał, że Faith mogło się coś stać, więc zaczął ją nawoływać i szukać, czy przypadkiem nie ma jej w środku, w końcu spędzała tu całe dnie. Wreszcie wadera powolnym krokiem, nie leniwym, raczej zmarnowanym wyłoniła się z zacienionego kąta pomieszczenia.
- Oh, witaj Harb.- przywitała się cichym głosem. – Dawno Cię nie widziałam. – uśmiechnęła się smutnie.
Faith nie wyglądała najlepiej. Miała zmęczone, zaczerwienione oczy. Wychudła jeszcze bardziej, a jej futro straciło dawny blask zapewne z niedożywienia. Wyglądała jakby ledwo trzymała się na łapach i mimo to próbowała stwarzać pozory. Basior zastanawiał się co mogło ją doprowadzić do takiego stanu, w końcu jeszcze kilka tygodni temu, kiedy ją widział było wszystko w porządku.
- Witaj, coś się stało? Nie wyglądasz dobrze. Ogród zresztą też… - ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu, a Faith westchnęła ciężko.
- Aż tak to widać? Faktycznie nie mam ostatnio najłatwiej… Od kiedy nie ma Rena świat mi się zawalił… – gdy tylko o nim wspomniała jej oczy od razu zaszkliły się. – Wiem, brzmi to niedorzecznie. Przecież ,,tego kwiatu to półświatu’’. Ale… on był czymś więcej. Pierwszy raz czułam, że mam bratnią duszę, a on mnie opuścił… W dodatku bez pożegnania. Po prostu odszedł.
- Ren? Nie znałem go, ale na pewno miał swoje powody, by odejść od stada. Zależy Ci, to normalne, że cierpisz z tęsknoty za nim, ale życie toczy się dalej i musisz o nim zapomnieć. Musisz żyć dalej i szukać szczęścia gdzie indziej, choć na razie go nie dostrzegasz. – powiedział łagodnym głosem, próbując dodać jej otuchy, choć nie był w tym najlepszy. – Spójrz, do jakiego stanu się doprowadziłaś tylko przez jednego basiora.
- I to, co kocham najbardziej… mój ogród umiera razem ze mną.
- Obawiam się, że jeśli ogród zielarzy pozostanie w takim stanie za długo możesz ponieść pewne konsekwencje… Ponieważ spowodujesz tym zastój sprzedaży roślin i produkcji z nimi związanych. Wszystko zależy od alfy.
- Oh, nie wiem, czy dam sobie z tym radę tak szybko… - stała się trochę bardziej przygnębiona. – Myślę, że to może być dla mnie za szybko…
- Ogród jest związany z Tobą, więc musimy Cię postawić na nogi…


HG?

28 czerwca 2019

Od Airova CD Fasoli

Wadera przez moment wpatrywała się we mnie z dziwnym przejęciem, które dotknęło mnie do żywego. Szmaragdowe oczy wywiercały we mnie malutkie dziurki przez niecałą sekundę – wystarczyło to jednak, bym poczuł się dziwnie niepewnie.
Odwróciła wzrok w momencie, w którym ja również spojrzałem gdzieś w bok, na gęste krzaki, które leniwie kołysały się na wietrze. Chłodny wiatr, nie mocny, lecz przenikający bezwzględnie przez futro. Dziś wiało z północy.
– Wybacz mi dzisiejsze roztargnienie – odchrząknąłem i uśmiechnąłem się ciepło, skutecznie rozwiewając skrępowanie, które zaległo pomiędzy nami niczym gęsta mgła. Z doświadczenia wiedziałem, że nie mogę dopuścić do sytuacji, w którym wypełniłoby ono nasze umysły. 
– Nic się nie stało, Panie Alfo. 
Mój uśmiech się pogłębił, przez co zielonkawa skóra na policzkach wadery przybrała nieco cieplejszy odcień. 
– Do twarzy ci z takim rumieńcem – dodałem półgłosem, choć od razu tego pożałowałem. Nie powinienem, to nieprofesjonalne. 
Szkoda, że pokusa była tak silna. 
Tak naprawdę w tamtym momencie ją zatkało. Wstałem i bez słowa odszedłem na parę kroków, pozostawiając jej przestrzeń do swobodnego poukładania myśli w głowie. Nie naciskałem, nie narzucałem się. Tak naprawdę Fenrir jeden wie, co sam wtedy czułem. 
Nie powinienem. 
– Wybacz, to było głupie – zaśmiałem się, ukrywając zażenowanie swoim zachowaniem. Również się uśmiechnęła, jednak zebranie jakichkolwiek słów zabrało jej kilka sekund więcej, niż powinno.
– To drugi raz, kiedy prosisz mnie o wybaczenie.
Podświadomie czekałem, aż doda to swoje sarkastycznie brzmiące "Panie Alfo", jednak to nie nastąpiło. Uniosłem brew, lecz zaraz potem przybrałem zwyczajną, rozluźnioną postawę, do której tak przywykłem. 
– Wiesz, to przez roztargnienie - zacząłem i kontynuowałem widząc, że zainteresował ją podjęty właśnie temat. – Ostatnio dużo się działo. 
– Ostatnio? – Prychnęła. Miała rację, nie tylko ostatnio. – Ciągle dużo się dzieje.
– Masz rację. – Chwila przerwy. Wziąłem głębszy wdech, a zimne powietrze wypełniło w całości moje płuca; czułem to dziwne ukłucie mrozu, ale też zapach kwiatów i zbliżającej się wiosny. 
Widziałem, że Fasola chce podjąć temat na nowo. Widziałem również, że jest ciekawa, o czym mówię dokładnie; tyle, że chyba wolałem na razie uniknąć odpowiedzi. Może przez to, że nie była to odpowiednia chwila, może przez to, że ktoś mógłby nas podsłuchać, a może najzwyczajniej w świecie przez to, że nie chciałem sam przed sobą przyznać, że poniosłem porażkę jako alfa. Zapomnienie o niej nie będzie taką prostą sprawą.
Znów odchrząknąłem, zbierając na język słowa, które wcześniej obecność Fasoli rozsypała. Znów wciągnąłem jej zapach, zielony jak ona cała.
– Lubisz wiosnę? - Zapytałem, widząc wyraźnie, jak ona sama skrupulatnie zbiera wyrazy, układając je obok siebie na kupce, którą zaraz miała sypnąć mi w oko. Otworzyła pysk, ale znów ją ubiegłem, znów obracając poukładane zdania w popiół. – Oczywiście, że lubisz – uniosłem zawadiacko brew, pozwalając sobie na moment rozluźnienia, na chwilę jakby pijackiego bełkotu, który nie miał sensu, ale który był dziwnie odprężający. – Jesteś Fasolą, na wiosnę się rozwijasz. 
Jej wzrok był zaintrygowany, lecz nie zdradzał mi tyle, ile chciałbym, aby zdradzał. Na moment odwróciła wzrok i choć doskonale wiedziałem, że po prostu chce przerwać kontakt wzrokowy, dałem jej na to czas. Czekałem na odpowiednią chwilę, kiedy wypuściła powoli powietrze z płuc, tworząc niewielki obłoczek ciepłej pary. 
– Mam rację?

Fasolo? Troszkę się pobawiłam ich relacją ♥

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template